W obronie krzyża
"Dwaj dzielni rycerze lerzeli obok siebie przy ognisku... " - i nic między nimi nie zaszło?
Co to za opowieść bez wątku miłosnego?
A tak na poważnie:
Kilka razy napisałem coś podobnego, lecz bardziej przypominającego sensowny tekst.
Twoja "sztuka" mnie poraża.
Nie ma ch... we wsi. Wszystko musi mieć ręce i nogi.
Dodane po 19 minutach:
Muszę przyznać, że Aron i Czapu są zabawni.
Gdyby napisać to w konwencjonalny sposób z barwnymi opisami, to powstałaby ładna bajka.
I jeszcze jedno. Cobym nie zapomniał, ale właśnie kończę ponowną lekturę "Ostatniej kohorty" - jak się czlowiek wczytuje nie chłonąc jak za pierwszym podejściem to się inne rzeczy dostrzega. Tu również Wilku zamotał z "jest, jest nie, nie" ale akurat treść (dobra) przysłoniła takie niedoróbki. Fragmenty tekstu (moim zdaniem wiele mówiące):
(...)Gdym zeszłego lata stał nad jego mogiłą, a wiatr noc zapowiadający rozwiewał siwe resztki moich włosów, myślałem to, co myślę ciągle: że gdyby mi przyszło żyć jeszcze raz, i gdybym mógł sobie sam wybrać jaki będę - chciałbym być takim jak ten człowiek, ostatni Rzymianin pradawnego zakonu, do klechd rycerskich przynależący łacniej niźli do realnego świata, w którym tyle nikczemności i słabości ludzkiej morduje marzenia o świecie bez brudu i wstydu.(...)
(...)Coraz mi trudniej spisywać wspomnienia o tamtej wędrówce donikąd, która formalnie była wędrówką w poszukiwaniu „ostatniego legionu”. Trochę to sprawa oczu, które zmęczyłem ślęcząc miesiącami nad pergaminem przy bladym promieniu dnia i żółtym kaganka, ale też jest to zniechęcenie wobec sumiennego rejestrowania zdarzeń. Nęka mnie myśl, że im więcej przywołuję faktów, tym bardziej umyka mi duch tamtej drogi, a moja pisanina staje się kroniką. Wcale nie planowałem kroniki - zamierzyłem kadzidło dla Fulviusza; mój tekst nie miał być li tylko rejestrem - miał być dramatem wzruszeń. Więcej daje tu wskrzeszanie dialogów niźli wskrzeszanie wypadków. Zdarzenia bowiem są jak paliki, na których można rozpiąć płótno do haftowania mapy owej trasy, podczas gdy dialogi są niby wonne świece, które paląc się rozsiewają zapach, vulgo: przywołują zmysłowy klimat marszu. Jedne i drugie odtwarzają czas, lecz nie kreują takiej samej fizjonomii minionego - szkielet zdarzeń to struktura reliktowa, statyczna jak posąg, gdy wibracja słów, gestów, dźwięków, milczeń i spojrzeń tętni jak żywe serce bijące pod skórą. Czas przeszły, i nieprzemijający czas.(...)
W "OK" Łysiak obdzielił "sobą" kilkoro bohaterów, i Fulviusza (Corvinusa - Corvinus od Korwin [Mikke]?), i Kajusa i jeszcze paru. jest i parę odniesień do życia prywatnego. Mistrzu się rozliczał tą książką z przeszłością. Na dokładkę opis bitwy (raczej odczucia uczestnika - Kajusa):
(...)Miałem nie walczyć, tylko pilnować paru wozów. Jednak złamałem rozkaz i pobiegłem do krwawej kotłowaniny. Ze wstydem dzisiaj przyznaję, iż dlatego, że chciałem oszukać Pana Boga. Pragnąłem bowiem samobójczą śmierć, która jest ciężkim grzechem, zamaskować śmiercią wojenną. A łaknąłem samobójstwa, gdyż przez nieudaną namiętność odechciało mi się żyć. Wiem, że to głupie, lecz wiem to dzisiaj.
Bóg nie dał się wywieść w pole moim szczeniackim sprytem, chociaż dłuższą chwilę znajdowałem się blisko epicentrum rzezi. To ja chciałem umrzeć - tymczasem umarł mój zamiar. Stało się coś, czego nie przewidziałem. Rój bitewny, chcesz tego czy nie chcesz, ma swój własny, nieposkramialny byt, jak huragan, lawina śnieżna albo powódź. Wtopiony w ludzką gęstwę, ulegasz jej prawom i żądzom. Człowiek, wedle którego bitwa będzie szlachetnym sposobem samobójstwa, traci w bitwie skłonności samobójcze, chce tylko przeżyć, zadawać śmierć, aby nie została zadana jemu. Walczy o życie, które tak niefrasobliwie pragnął złożyć na wojennym ołtarzu Marsa. Reszta pokus wymyka się świadomości, którą kierują despotycznie dwie siły: zwierzęcy instynkt tudzież tamto prawo lejącego krew tłumu. Chore skłonności kapitulują, rządzi bezlitosna walka. Jednak zwykła walka, normalna rąbanina, rządzi do czasu. Przychodzi bowiem moment wyzwolenia ze strachu o życie - to faza ekstazy. Minęło mnóstwo lat, a pamięć łatwo niby wczorajszą rzecz wskrzesza dla mojego pióra ten szum mózgu, ten jałowy tuman nieobecności myśli racjonalnej, tę quasi-widmową nadrzeczywistość świata. Zaznałem wówczas gorączkowego upojenia, swoistej euforii, dziwnej rozkoszy, jaką sprawia bestialskie szaleństwo. Gdy wszyscy wokół biją się, i gdy w tym uczestniczysz, a kłąb ludzki wiruje tak wściekle, że wszelkie kolory zlewają się ze sobą - świat osiąga stan absolutnej jedności, niczym w zbiorowym tańcu tłumu upojonego winem, i masz błogie wrażenie, jakbyś wychodził poza własne ciało, przeżywając ekstazę raz od zewnątrz, a raz od środka, póki się nie zmęczysz lub nie dosięgnie cię metal, który gasi furię niby woda chluśnięta na ognisko.
Kresem erupcji tego szału była dla mnie ta chwila, kiedy wraży topór zawadził mój hełm. Straciłem przytomność, i ocknąłem się po bitwie, leżąc wśród stosu martwych ciał. Ciał „ludzi morza” leżało dużo więcej niż ciał Gotów. My utraciliśmy tylko dziewiętnastu żołnierzy, ale wśród nich był setnik Isidorus, pchnięty włócznią. Dwa dni później zmarł od ran także Carvillus, który był zastępcą Fulviusza na murach Romy. Niedobitki wrogów rozpierzchły się; rannych jeńców Goci wyrżnęli, całych spętali do niewolnictwa. Rega szukał truchła Emilii, bez skutku. Za to znalazł żywego Tryfona, sługę Valerianusa, którego „ludzie morza” użyli jako tragarza prowiantu. Znajdując owego człowieka nie miał pojęcia, że dla konsula stanowi to wyrok.
Głowa bolała mnie kilka dni. Cios, który w nią otrzymałem, dał mi więc krótką pamiątkę po bitwie, która wewnątrz mej głowy niczego radykalnie nie zmieniła. Myliłby się bowiem bardzo ktoś, kto by sądził, żem męsko okrzepł dzięki temu doświadczeniu. Tak jak chłód kobiety, nieobecnej w moich ramionach podczas miłosnego aktu, wcale nie zrobił mnie silnym (uodpornionym) mężczyzną - tak też i moja brawura podczas bitwy nie świadczyła wcale, żem prawdziwie zmężniał. Prawdziwym mężczyzną jest człowiek nieugięty. Ten, co nie zna śliskich kompromisów, nie układa się samolubnie z przeciwnikami i z przeciwnościami, nie traci żadnej cząstki siebie, by zademonstrować pustą zręczność, napełnić kiesę lub nasycić głód, i nie zegnie się wskutek chwilowej męki, dla poklasku bądź u stóp tyrana, gdyż nosi serce twarde niczym diament, oraz kultywuje zasady twardsze niż żelazo, a wyłączną mapą jego słabości są chaotyczne linie nonszalanckich kaprysów. Dorosłość była mi pisana jak niejednemu dziecku pisana jest starość - przynosi ją upływający, krótszy lub dłuższy czas - lecz taka męskość nie była mi pisana, więc to, że wtedy miałem obok siebie jej żywy wzór, nic nie mogło zmienić. Daleki wszakże jestem od skargi, iż traf przydzielił mi naturę inną. Choć prawdą jest też, że czasami grzeję się bezskromnie wspomnieniem owej chwili, kiedy wieczorem po zakończonym boju stąpnąłem duchem w domenę Marsa, gdyż „Soter” klepnął moje ramię, mówiąc: - Byłeś dzielny, synu.(...)
I tego zabrakło w "4".