W obronie krzyża
xero wrote:
Pagery jeszcze żyja i mają sie nieźle
Są używane w dużych firmach np. szpitalach
Ale powoli ta epoka się kończy
u mnie na wsi (w Irlandii Polnocnej) caly personel szpitalny (poza
porterami) ma pagery i zakaz uzywania telefonow komorkowych, porterzy
zas maja radiotelefony
M
A moze tak by gazeta napisla jakie koszta poniosla Polnocna Irlandia w wyniku
demolowania domow zamieskanych przez polakow poprzez miejscowych bandytow.
Zapewniam, ze nie sa to ktowy ok 100k funtow ale trzeba je liczyc w kilkunastu
MILIONACH FUNTOW.
A czy gazeta zainteresowal sie tym, ze miejscowi bandyci (z
belfastu/brytyjczycy) ktorzy napadli na polsnie niwinne rodziny nie zostali
osadzeni o to. Nawet nie zostali zatrzymani, nie przedstawiono im zadnych
zarzutow nawet pomimo nagran demolowania domow (wraz ze sprawcami) na telefony
komorkowe przez polakow poniewaz lokalana spolecznosc nie pozwolila ich pojmac.
Wiec jak to jest, ze polscy chuligani sa osadzani (i bardzo dobrze) a brytyjscy
bandyci ktorzy zdemowlowali ponad 70 domow, pozbawili miejsca zamieszkana ponad
70 polskich rodzin nadal chodza na wolnosci? Wiec droga Gazeto skoro piszesz juz
jakies artykuly to moze wyczerpiesz temat do konca.
Trzymanie sila jakiegokolwiek tworu ponadnarodowego nigdy nikomu sie nie udalo.
A jednak w dalszym ciagu niektorzy probuja: Hiszpania, Francja, w pewnym sensie
Wlosi..., by wspomniec jedynie Europe. Na swiecie jest to niemal regula, ale tam
nie ma demokracji, wiec zawsze mozna wyslac kilka batalionow i dokonac
pacyfikacji w imie jednosci.
Mozna jednak wymienic pare chlubnych wyjatkow. Pierwszym jest Kanada, gdzie co
jakis czas odbywa sie referendum w sprawie niepodleglosci Quebecku. Zwolennicy
secesji przegrywaja i Kanada trwa. Nie wiadomo jak dlugo, ale przynajmniej nie
wybuchaja tam bomby, ani nawet nie odbywaja sie glosne demonstracje gnebionej
mniejszosci. Drugim wydaje sie byc Wielka Brytania. Wprawdzie w Polnocnej
Irlandii ciagle sie gotuje, ale ze wzgledu na przemieszanie ludnosci nie bardzo
wiadomo co zrobic, by nastapil spokoj. Jednakze miejscowy parlament ma sporo do
powiedzenia, gdy jest w stanie sie zebrac. Istotniejszym jednak jest stopniowe
przekazywanie wladzy Szkotom i Waliczykom. Przyczyna tego miekkiego podejcia do
jednosci kraju wydaje sie byc brak kompleksow Anglikow. Ich jezyk opanowal
swiat, takze do pewnego stopnia i kultura. Nie musza sie wiec dowartosciowywac
powiekszaniem swego kraju za cene zwiekszonych wydatkow na bezpieczesnstwo i
ogolne stwarzanie u siebie gnoju, jak to czynia na przyklad Hiszpanie.
Zapomina sie jednak o innym, chyba najbardziej godnym nasladowania przykladzie
integracji roznych ludow - Szwajcarii. Ten zlepek kantonow trwa od wielusetek
lat i niec nie wskazuje na jego szybki rozpad, chociaz tez przezywal czasem
ciezkie chwile. Co jest zrodlem tego sukcesu? Maksymalna decentralizacja i
procedury demokratyczne ucielesnione w systemie referendalnym. Wiekszosc spraw
rozwiazuje sie na poziomie gminy, pozniej kantonu, a sprawy federalne
ograniczono do minimum. Gdyby Belgia chciala pojsc tym sladem, to by skonczyly
sie jej klopoty. W istocie bowiem wlasnie o to chodzi. Flamandowie chca
decydowac o swoich sprawach, ale politycy nie godza sie na takie rozwiazanie i
podburzaja przeciwko nim Walonow. Bowiem system szwajcarski niezwykle ogranicza
role politykow, takze ich zarobki. Jeszcze niedawno federalny deputowany w
Szwajcarii zarabial jedynie $1500 dolarow miesiecznie. Byc moze cos sie
zmienilo, ale zapewne nie tak wiele.
Pragnalbym zauwazyc, ze ten szwajcarski zlepek kantonow jest przeludniony,
zepchniety do alpejskich dolin, gdzie trudno budowac drogi i koleje, a nawet
telefony komorkowe maja klopoty ze wzgledu na te wierchy. Niemniej zamiast
stopic sie w ogniu bratobojczych walk na wzor innych zlepkow, stworzyl
ekonomiczna potege niezrownana w skali swiata w stosunku do swej geograficznej,
czy tez demograficznej wielkosci. Do tego daje prace milionom obcokrajowcow.
Swiat moglby sie wiele od Szwajcarii nauczyc, ale jakos nie chce, bo politycy
wszystkich barw boja sie tego przykladu jak ognia. Czy ktos widzial gdzies jakis
pozytywny artykul o szwajcarskim systemie politycznym? Jesli juz sie o nim
pisze, to jak o jakiejs aberracji, ciekawostce niemozliwej do nasladowania.
Mam nadzieje, ze szwajcarskie idee wybija sie kiedys na powierzchnie. moze nawet
w Belgii, zanim pograzy sie chaosie, byle nie zbrojnym?
A moze idee te zawedruja nad Wisle?
Wac
Przeciw:
Roman Pawłowski
Kiedy tydzień temu na zebraniu redakcyjnym rozmawialiśmy o zespole
Nouvelle Vague przerabiającym postpunkowe utwory z lat 80. na
słodkie bossa novy, zażartowałem, że następnym krokiem na drodze do
komercjalizacji muzyki protestu powinna być przeróbka "Sunday Bloody
Sunday" zespołu U2 na smoothjazzowy kawałek do słuchania przy
kolacji.
Francuska grupa Nouvelle Vague to najwięksi bluźniercy we
współczesnej muzyce pop. Przeróbki rewolucyjnych piosenek na miłe
dźwięki są bowiem ich specjalnością. Zespół dziś występuje w
Poznaniu w Centrum Kultury "Zamek",a jutro w Warszawie w
PalladiumNie minęło pół minuty, jak mój kolega Wojciech Orliński
odtworzył z laptopa dokładnie taką wersję "Sunday Bloody Sunday" w
wykonaniu amerykańskiego piosenkarza Richarda Cheese'a. Jeden z
największych w historii rocka utworów przeciw przemocy, poświęcony
ofiarom wojny domowej w Irlandii Północnej zmienił się w lekką,
latynoską muzykę taneczną z wokalistą pokrzykującym do rytmu "Let's
Mambo!".
Nie mam nic przeciwko cytowaniu i przerabianiu istniejących utworów
artystycznych. Przeciwnie, uważam, że dobrym prawem artysty jest
podjęcie dialogu z innym artystą i jego dziełem. Na tym opiera się
wolność w kulturze. Cały współczesny teatr polega na reinterpretacji
dawnych utworów i umieszczaniu ich w nowym, współczesnym kontekście.
Tylko że reżyserzy, tacy jak Krzysztof Warlikowski czy Jan Klata,
wzbogacają dawne utwory o nowe znaczenia, podczas gdy amerykański
showman redukuje polityczny przekaz utworu U2. To tak, jakby obraz
Picassa "Guernica" inspirowany tragedią baskijskiego miasta
zniszczonego podczas niemieckich nalotów w 1937 roku przerobić na
gustowny dywan w Ikei. Chcielibyście mieć coś takiego w living
roomie? Ja nie.
To, co robi Cheese, jest częścią szerszego zjawiska, które polega na
przerabianiu wybitnych dzieł na lekkostrawne, uproszczone wersje dla
mniej wymagających odbiorców. Chopin przerabiany na muzykę do windy
czy plakaty z Klimtem w milionach kuchni i łazienek to kultura dla
ludzi, którzy z galerii odwiedzają tylko Galerię Mokotów, a z
festiwali znają jedynie Festiwal Pierogów.
Zwolennicy takiej twórczości twierdzą, że przyczynia się do
upowszechnienia sztuki, która w oryginalnym kształcie byłaby zbyt
trudna dla mniej wyrobionego odbiorcy. Zaniżanie poziomu nie
przynosi jednak nic dobrego ani prawdziwej sztuce, ani kulturze
popularnej, traci jedna i druga. W istocie chodzi bowiem nie o
popularyzację, ale o chłodną kalkulację: łatwiej jest sprzedać miłe
dla ucha covery znanych utworów, niż stworzyć oryginalne kompozycje.
Show-biznes ukuł nawet specjalny termin na tego rodzaju twórczość -
easy listening, łatwe do słuchania. I rzeczywiście, nie przypadkiem
postpunkowe piosenki w aranżacjach Nouvelle Vague robią karierę jako
podkład do reklam telewizyjnych m.in. telefonów komórkowych i
środków na katar. Ich wartość artystyczna jest równa wartości
miniatury "Dla Elizy" Beethovena, masowo przerabianej na dzwonek do
telefonów komórkowych.
Upraszczanie oznacza kastrowanie. Jednym z hitów Nouvelle Vague jest
piosenka Joy Division "Love Will Tear Us Apart" śpiewana oczywiście
jako słodka bossa nova. Tymczasem był to ostatni utwór napisany
przez lidera zespołu Iana Curtisa na miesiąc przed samobójczą
śmiercią i trudno go interpretować jako piosenkę o miłości. Inny
przebój - "The Guns of Brixton" zespołu The Clash - to w oryginale
protest przeciw przemocy i przestępczości. Tymczasem w wykonaniu
francuskiej grupy to nastrojowa ballada, w której wokalistka
erotycznym głosem śpiewa: "Kiedy kopną w twe drzwi, jak zamierzasz
wyjść, z rękami na głowie czy na spuście broni?". Gdyby Piotr Rubik
zaaranżował "Obławę" Jacka Kaczmarskiego, efekt byłby nie mniej
groteskowy.
Kastrowanie sensów dotyka nie tylko muzykę. Kilka tygodni temu
widziałem w centrum Warszawy plakat reklamujący wyprzedaż w sklepie,
na którym wykorzystano przetworzony "Krzyk" Edwarda Muncha.
Charakterystyczny motyw twarzy objętej rękoma, z szeroko otwartymi
ustami i przerażonymi oczami miał zachęcić klientów do nabywania
sprzętu sportowego po cenach obniżonych nawet do 70 procent.
Gdyby chodziło o mnie, nie kupiłbym niczego: "Krzyk" Muncha to jeden
z najbardziej przerażających wizerunków, jakie stworzyła sztuka.
Przedstawia w symboliczny sposób strach i samotność: od grupy
mężczyzn, spacerujących po nadmorskiej drodze odłączył człowiek,
który zwraca do nas twarz wykrzywioną w przeraźliwym grymasie. W tle
widać zachodzące nad morzem czerwone słońce i niebo, które
przypomina smugi zakrzepłej krwi. Jest tak, jakby na chwilę spadła
zasłona odgradzająca nas od rzeczywistości i świat pokazał swoją
prawdziwą, okrutną naturę. Po czymś takim nie można po prostu iść na
zakupy.
Autentyczna sztuka uwrażliwia na cierpienie, jej erzac przeciwnie:
łagodzi i uodparnia na ból. Miał rację The Edge, kiedy w "Sunday
Bloody Sunday" pisał o obojętności masowej kultury na tragedię: "To
prawda, jesteśmy odporni / gdy fakt staje się fikcją a telewizja
rzeczywistością / miliony, które dziś płaczą, jutro umrą / kiedy
będziemy jeść i pić". Nie przewidział tylko, że i te słowa zostaną
przerobione na skoczną muzyczkę do słuchania podczas joggingu.
www.gazetawyborcza.pl/1,75475,5021101.html