W obronie krzyża
Moj synek ma dwa lata i dwa miesiece i wlasnie pierwszego marca zaczal chodzic do
przedszkola niemiecko-angielskiego.
Mowi niewiele, ale slysze, ze coraz wiecej. Niektore slowa sa polskie, a niektore niemieckie.
Gdy przyszedl na swiat bardzo martwilam sie, czy poradze sobie, zeby nauczyc go jezyka
polskiego. A w tej chwili jestem duzo spokojniejsza, wiem, ze jest to bardzo indywidualne i
kazde dziecko to inny przyklad.
Udalo mi sie z innymi polskimi mamami zorganizowac grupke i spotykamy sie co tydzien.
Bawimy sie po polsku wykorzystujac polskie teksty, piosenki, zabawy.
W przedszkolu jedna wychowawczyni mowi do dzieci tylko po angielsku, ale nie sadze, zeby
bylo to jakims utrudnieniem, bo i tak przewaza jezyk niemiecki.
A zdecydowalam sie na przedszkole dosc wczesnie, jak na niemieckie zwyczaje, bo chcialam,
zeby nasze rozstanie przebieglo bardzo lagodnie, wiec im wczesniej tym lepiej, a bylismy jak
dotad nierozlaczni. Poza tym widze, ze Luca bardzo lubi dzieci i bardzo potrzebuje kontaktu z
nimi, wiec socjalny aspekt tego przedsiewziecia nie jest mi obojetny.
Na razie spedzilam z nim czas w przedszkolu i pomagam mu oswoic sie z nowym otoczeniem.
Podobno norma sa dwa tygodnie...
A przy tym wszystkim staram sie nie zaniedbywac polskiego. Ciekawe co z tego bedzie?...
Miałam to szczęście, że "Korovę" po angielsku znałam długo zanim pojawiła się
w Polsce, a to dzięki przemiłemu wujkowi z zagranicy... Osłuchałam się i
mogę się wypowiedzieć. Owszem, płyta mi się podoba, bo to przecież MYSLOVITZ
Ale nie jest taka jak inne. Niestety. Najpierw było tak, że wydawało mi się,
że za mało na niej piosenek, pozostawiała po sobie niedosyt, czegoś mi tam
brakowało. W końcu jednak doszłam do tego, że ta płyta jest po prostu
niespójna. Utwory są jakby bezładne, nie łączą się ze sobą. Tak jak każda
poprzednia płyta był całością: wszystko w niej było na swoim miejscu (tak
przede wszystkim wygląda „Korova” po polsku oraz dwa wcześniejsze
albumy: „Miłość…” i „Z rozmyślań…” , tutaj to się nie zgrało. Nie ma całości,
jest zbiór piosenek. Być może odczuwam to w ten sposób także dlatego, że ta
płyta nie ma specyficznego klimatu, jaki mają poprzednie. Porównując te same
piosenki po polsku i po angielsku – pierwsze z nich coś w sobie mają, pewien
czar, który przyciąga, który pozostawia po sobie ślad. Drugie – są go chyba
pozbawione. Nie wiem, jak odbiorą to ludzie, dla których ta płyta to pierwsze
spotkanie z Myslovitz – może coś tam się na niej z tego klimatu ostało, jednak
dla Polaków to już nie to… Artur, choć podszkolił się w języku od czasów
pierwszej płyty i Good Day My Angel (swoją drogą jednego z moich ukochanych,
co nie znaczy, że nie słyszę braków… troszkę rażą… , to jednak nadal
perfekcyjnie po angielsku nie śpiewa. Teksty przetłumaczone są fenomenalnie,
niemal każda linijka znaczy to samo co w pierwowzorze i to mnie właśnie do tej
płyty przyciągnęło – kiedy czytałam teksty zauważałam ich nieprawdopodobne
podobieństwo do oryginału. To fascynowało i budziło podziw. Zastanawiam się
teraz jednak, czy przez to, że są identyczne, że przetłumaczone prawie
dosłownie – czy są nadal tak samo zrozumiałe… Mam nadzieję, że tak. Jeszcze o
tekstach – okazało się, że niektóre z nich straciły na wyrazie i jak
np. „Wieża melancholii” zrobiła na mnie ogromne wrażenie, tak „The melancholy
tower” zupełnie nie. Z kolei dzięki innym tekstom dopiero zrozumiałam sens
utworów, jak np. „I’d like to die of love” wyjaśniło mi kilka niezrozumiałych
dotąd fragmentów „Chciałbym umrzeć z miłości”. Poza tym muzyka – w większości
podobna, nieco bardziej przearanżowana w tych kilku starszych piosenkach,
z „Miłości…”. Chyba troszkę złagodzona, ale nie przeszkadza mi to. O dziwo
Ma ta płyta swoje zalety i ma wady. W każdym razie niewiele czasu zajęło mi
oswojenie się z nią, bo przecież wszystko to już znałam. Czekam na kolejną,
już zresztą dyskretnie zapowiadaną
Pozdrawiam
glownym powodem
nauczenia Piranhii po polsku byl moj egoizm. Chociaz mowi mi sie latwiej po
niemiecku niz po polsku (kwestia ilosci czasu spedzanego w danym jezyku) to
bylo dla mnie niesamowicie sztuczne mowienie do dziecka w jezyku innym niz moj
ojczysty.
Drugim powodem byly kontakty rodzinne, choc w zasadzie to prawie do samo, co
powod jeden. Chce, by mojemu dziecku moja rodzina i kraj mojego dziecinstwa
byly bliskie, co nie jest mozliwe bez znajomosci jezyka. Trzecim powodem bylo
to, ze im wiecej sie nauczy w wieku “niemowlecym”, tym wiecej bedzie umial i
tym latwiej przyjdzie mu nauka dalszych rzeczy.
Mam zamiar nauczyc go rowniez czytac i pisac, z tym ze nauka czytania po
niemiecku i angielsku ma dla mnie wieksze znaczenie, niz po polsku, dlatego
bedzie to z pewnoscia jego ostatni “czytany” jezyk, jezeli w ogole. Czytac i
pisac nie dlatego, ze polski wydaje mi sie “swiatowo wazny” tylko dlatego, iz
nauka jezyka “do polowy” jest dla mnie bezsensem. Nikt, kto w wieku doroslym
decyduje sie na nauke jezyka nie wpadnie na pomysl “naucze sie tylko mowic i to
mi wystarczy”, wiec dlaczego nauke dziecka mam traktowac w inny sposob? To samo
z akcentem – kazdy stara sie jak potrafi mowic z akcentem dla denego jezyka
wlasciwym – dlaczego wiec u dziecka mialoby byc inaczej? Jak mowi zle, to
poprawiam nie zastanawiajac sie, czy jego obcy akcent moglby byc “atrakcyjny”
czy nie – jezeli uda mu sie bez akcentu to jest to wiekszym osiagnieciem.
Nie zmuszam Piranhii do mowienia po polsku, ale nie daje sie rowniez zmusic do
mowienia do niego w innym jezyku. Czasem godzinami odpowiada po angielsku badz
po niemiecku, w koncu jednak przechodzi na polski. Jezdzimy do Polski, rodzina
nas odwiedza, jest czesty kontakt z dziadkami, sa ksiazki i kasety i jak dotad
Piranha mowi po polsku rownie dobrze / zle jak trzylatki w Polsce. Oprocz
oczywiscie “mieszanek”, ktore wciaz mu sie jeszcze zdarzaja.
Ogolnie uwazam, ze trzyjezyczne wychowanie dziecka jest trudniejsze dla
rodzicow niz dla dziecka. Trzeba bardzo uwazac na “rownowage” jezykowa,
poniewaz nawet krotkie okresy zdecydowanej przewagi jednego jezyka bardzo
negatywnie wplywaja na rozwoj pozostalych. Trzeba uwazac, by to, co sie dzieje
we wszystkich jezykach bylo rownie ciekawe, gdyz jezyk zwiazany z “nieciekawa
trescia” staje sie dla dziecka nudny. “Rozklad jazdy” jezeli chodzi o nauke
czytania / pisania to tez poprzeczka trudna do wziecia – jak na razie
przygotowuje sie teoretycznie ale z wiadomosci zebranych wynika, iz nie moze
ona przebiegac rownoczesnie i ze powinna byc rozdzielona w miare dlugimi
przerwami, jezeli chce sie, by dziecko nie mialo problemow z ortografia. No i
trzeba bardzo uwazac, by dziecka nie przeciazyc ta cala nauka jak rowniez byc
gotowym do “odpuszczenia” przynajmniej jednego jezyka, jezeli dziecko “nie
wydala”. Nauka dodatkowych jezykow nie moze sie tez odbywac kosztem
dziecinstwa – dziecko nie moze miec wrazenia, ze sie uczy – musi to byc zabawa
i “nieprzymuszona wola”.
Zauwazylam jedak, ze “wielojezycznosc od poczatku” naprawde ulatwia
przyswajanie nastepnych jezykow. Piranha mowi w zasadzie tylko SchwyzerdĂźtsch.
Pierwsze “swiadome” zetkniecia z niemieckim byly szokiem a mozliwoc
porozumienia prawie zerowa. Teraz maly intuicyjnie wyczuwa roznice i przestawia
sie sam do tego stopnia, ze Niemcy nie maja problemu go zrozumiec. Inne
szwajcarskie dzieci w jego wieku tego nie potrafia.
Ostatnio zaszokowal mnie reakcja na moje nucenie przy sprzataniu francuskiej
piosenki “sur le pont d’Avignon”. Uznal to za niesamowicie smieszne, musialam
zaspiewac z dziesiec razy, po czym maly bezblednie powtorzyl caly tekst. A
bedac przy piosenkach – dla mnie to niesamowicie fajne, jak jedziemy sobie
autobusem i spiewamy razem “Jolka, Jolka, pamietasz…..”:)))).
Obce jezyki zdaja sie go fascynowac i bawic. Kiedys uslyszal meza
rozmawiajacego przez telefon w Ishan. Przybiegl smiejac sie do rozpuku i
mowiac “mamus, mamus, daddy mowi taaaak smiesznie – ja tez chce!!!”. Jak dotad
nauczyl sie paru zwortow grzecznosciowych, ktore testuje na wszystkich
napotkanych ludziach o ciemnej skorze – na Tamilach rowniez :))).
Xurek
(...) Nie wierzyłem własnym uszom. Geremek oświadczył, że dalsza pokojowa
koegzystencja pomiędzy 'Solidarnością' w obecnej formie a socjalizmem realnym
jest niemożliwa. Konfrontacja siłowa nieunikniona. (...) Aparat solidarnościowy
musi zostać zlikwidowany przez państwowe organy władzy. Po siłowej konfrontacji
'Solidarność' mogłaby na nowo powstać, ale jako rzeczywisty związek zawodowy bez
Matki Boskiej w klapie, bez programu gdańskiego, bez politycznego oblicza i bez
ambicji sięgnięcia po władzę. Być może - kontynuował Geremek - tak umiarkowane
siły jak Wałęsa mogłyby zostać zachowane. Po konfrontacji nowa władza państwowa
mogłaby w innej sytuacji politycznej kontynuować nowe procesy demokratyzacyjne.
Nie mogę jeszcze ocenić, czy Geremek mówił tylko we własnym imieniu i czy jego
zdanie jest reprezentatywne. Jego postawa z pewnością nie jest podzielana przez
Kuronia i Modzelewskiego (...)". Sądzę, że ujawnienie takich niezbyt ciekawych
epizodów z życia Geremka czy niektórych innych pseudoautorytetów (np. Kuronia)
wpłynęło na rozmiary nagonki prowadzonej przeciwko Zyzakowi w niektórych
mediach. Na przykład na łamach "Gazety Wyborczej" pracę tę zaatakowano
kilkadziesiąt razy.
W komentarzach na temat krytyk Wałęsy wychodzących z najróżnorodniejszych
środowisk, od prawicy po dawną opozycyjną lewicę laicką, bardzo zabrakło mi
autorskiego komentarza na temat określonych momentów czasowych, w których
atakowano Wałęsę. Na przykład na s. 575-576 Zyzak przytacza utwór Jacka
Kaczmarskiego "Kariera Nikodema Dyzmy", jednoznacznie bardzo ostro atakujący
Lecha Wałęsę. Jedna ze zwrotek piosenki Kaczmarskiego stwierdzała np.:
Rzecznicy salonowej tłuszczy
Unoszą brwi - to wielki człowiek!
Ja krzyczę - Cham to! Cham
griaduszczij!
Lecz przecież mam nierówno
w głowie.
Choć osobiście całkowicie zgadzam się z porównaniem Wałęsy do Nikodema Dyzmy, to
jednak warto to porównanie, przywołane w utworze Kaczmarskiego z 12 października
1990 r., uzupełnić informacją na temat warunków, w jakich powstał tekst.
Atakujący Wałęsę Jacek Kaczmarski należał do gorliwych zwolenników
Mazowieckiego, Geremka i Michnika, a to właśnie ci zwolennicy stanowili trzon
"salonowej tłuszczy". Wałęsy w owym czasie nie popierała "salonowa tłuszcza",
lecz zwykły lud, czyli większość Polaków głosujących w grudniowych wyborach
prezydenckich 1990 roku.
Na koniec tego szkicu o książce Pawła Zyzaka chciałbym ją gorąco polecić każdemu
czytelnikowi, który myśli po polsku. Uważam, że praca ta może znakomicie służyć
do demaskowania jakże licznych oszczerstw medialnych z takich kuźni oszczerstw
jak "Wyborcza", nie mówiąc o osądach takich przedstawicieli łże-elit jak Tusk,
Niesiołowski czy Palikot. Warto pokazywać tę książkę wszystkim sąsiadom lub
kolegom dotąd pozostającym pod wpływami "Wyborczej" i PO. Niech porównają tak
wielkie merytoryczne wartości książki Zyzaka z oczerniającymi ją kłamstwami
pseudoautorytetów. Może się wreszcie przebudzą!
Prof. Jerzy Robert Nowak